Afrodyta
Chcesz wyperswadować sobie, nawet przy pomocy ostrego narzędzia, używając jego głównej funkcji w stosunku do swojego serca i hurtowo mnożących się myśli, że to on jest za to wszystko odpowiedzialny, że to jego powinnaś powiesić na grubym sznurze babci i pozwolić rozkoszować się ostatnim haustem powietrza, zatracić w momencie śmiertelnej ekstazy. Twoje ciało może i po kilkunastominutowym zastanowieniu w towarzystwie dobrego wina zaczęłoby tęsknić za namolnym dotykiem, bezpruderyjnością w czynach i cynicznością wylewającą się z uśmiechu. Ale dusza i moralność pognałyby go w cholerę, życząc mu połamania tych kurewsko długich nóg i udanego pieprzenia innych naiwnych na swoim własnym weselu, tuż za plecami świeżo upieczonej małżonki, zapewne w tej samej chwili bajerowanej przez jednego z jego równie bezczelnych i bezkompromisowych kolegów.Sentymentalność wraca wraz ze wspomnieniami. Potrzebujesz tej Wally, której oddałaś największą część organu pompującego krew, jej szczerego rogalika na twarzy wraz z klawiaturą równych zębów, melodyjnego śmiechu odbijającego się o ściany waszego mieszkania, dziesiątek pudełek lodów połykanych jak nieszczęsne amerykańskie domy przez tornada, wrytych w pamięć już na wieczność piosenek Pink, języka szybkością dorównującemu twojemu pulsowi, szczupłych i nieco kościstych dłoni płynących po twoich udach. Potrzebujesz Walentyny, dla której twój pogląd na świat zmienił się diametralnie, przez co doprowadził twoich najbliższych do stanu prywatnej czarnej rozpaczy. Ciepła i miłości ukrytej pod powłoką oliwkowej skóry. Kwintesencji, której teraz przy tobie nie ma.
Godzina wpatrywania się w fakturę sufitu, próby liczenia metaforycznych owiec, żadnych dźwięków toczących się czy to z najbliższych metrów kwadratowych, czy z pozostałej części mieszkania wprowadzają cię w stan niepokoju. Cisza byłaby zrozumiała, gdybyś czuła jej obecność na drugiej połowie łóżka, napotykała palcami jej rozgrzane łydki. Ale ona tu nie egzystuje. Nie egzystuje nigdzie w twoim otoczeniu. Przynajmniej takie masz wrażenie.
Bose stopy uderzające o panele, przemierzające każdy cenny centymetr podłogi. Runda po czterech kątach, bardziej dokładna niż cięcie kardiochirurga. I tylko jeden malutki ubytek - przekręcona klamka od drzwi balkonowych.
Nie czujesz tego charakterystycznego zapachu miasta, czujesz woń soku porzeczkowego. Nie słyszysz bełkotu osobników toczących się po imprezach do domu, słyszysz tylko jej cichutkie łkanie. Nie widzisz tętniącej nocnym życiem aglomeracji, widzisz tylko ją, skuloną i zapewne wyziębioną, z plecami ocierającymi się o chropowatość ściany i kawałkami szkła u nasady pięt.
- Wally? - nie zważasz na możliwość wbitych części szklanki w twoje kolana, zanurzenia skarpetek w resztkach ciemnoczerwonego napoju. Chcesz być blisko niej. Jak najbliżej. - Możesz mi wyjaśnić, dlaczego wegetujesz o takiej porze na balkonie?!
- A ty możesz mi wyjaśnić, dlaczego muszę mieć takiego kurewskiego pecha? - pajęczyna wilgoci na policzkach i przeszklone orzechowe oczy chwytają za serce. Jak zawsze. - Wytłumaczysz mi, jakim cudem się tu znalazł, dlaczego dziwnym trafem wyhaczył akurat mnie, zamiast polecieć na dwa fronty z jedną z setek bujających się i ledwo trzymających na nogach panienek?
- Bartman tu był? Tutaj, na tym balkoniku, w tym samym miejscu? - nie kipisz zazdrością i bólem. Raczej wściekłością. Wkurwieniem rodem z hitlerowskiej propagandy.
- Muszę udzielać odpowiedzi? Przecież wiesz. I wiesz, że tego nie chciałam.
- Zrobił ci coś?
- To co zwykle. Zaliczył i zniknął.
Powinna nastać grobowa i nieprzyjemna cisza. Ale nie nastaje. Wytrąca ją i wyrzuca z rzeczywistości rzewliwy płacz Walentyny. Znów tak cholernie mocno ściskający w metaforycznej klatce twoje serce.
- Afi, mam dość - czujesz jej ciepły oddech w okolicy tętnicy szyjnej. - Mam dość tego matactwa, wyrzutów sumienia, pierdolenia za plecami, a przede wszystkim jego. Chcę tylko ciebie, mojej jedynej definicji szczęścia.
- Myślisz, że ja tego nie chcę? Tyle że nasze chęci gówno znaczą przy jego zawziętości i cyniczności. Nie odpuści, dopóki nie wypełni swojego głównego założenia.
- Męskość lepsza od plastikowej zabaweczki?
- To dodatek. Rozpieprzenie tego, co jest między nami, stanie się dla niego największą satysfakcją.
- Czyli człowiek nieuczuciowy?
- On nie ma uczuć. On ma fiuta. I to właśnie członek pozwala mu przetrwać.
Słodki i szybki pocałunek, wyczuwanie miękkości jej warg i sprawności języka, dłonie pod koszulami nocnymi, tak łagodnie badające znane sobie struktury.
- Ten syf się kiedyś skończy?
- Skończy. Trzeba tylko wziąć sprawy w swoje ręce. I to dosłownie.
- Paradoksalnie dostanie to, czego chciał?
- Nie tylko. Dostanie też wiele znaczący bonusik, który spowoduje, że te jego wiecznie twarde jaja w końcu zmiekną.
- Nie podoba ci się moja propozycja? - uśmiechasz się kokieteryjnie, zakładając nogę na nogę. Sam jego rozbiegany wzrok i rozchylone usta są podniecające. Na ten złowieszczy i cwany sposób, oczywiście.
Odnalezienie rzeszowskiego donżuana nie stanowiło dla ciebie żadnego problemu. Zero wysiłku, zero pytań mieszkańców, zero dwuznaczności. Wystarczyło zmuszenie swoich nóg do pomaszerowania w kierunku ulubionego klubu. Chyba zarówno dla ciebie, jak i dla niego.
- Skąd taki wniosek? - mruczy niemrawo, jakby walczył z jakimś cholerstwem blokującym mu swobodny dopływ powietrza do płuc.
- Bo wyglądasz jak po nieudanym pieprzeniu najlepszej sztuki w mieście.
- Jeszcze się do tego nie zabrałem - szczerzy się cynicznie, kciukiem wędrując w kierunku twojego uda.
- Nie uciekaj od odpowiedzi. Zgadzasz się?
- Mam odmówić lesbijskiego seksu i swojej osoby w bonusie? Musiałbym być zdrowo pierdolnięty.
- A nie jesteś?
- Mógłbym polemizować.
- Ale nie musisz.
Chcesz się podnieść, zniknąć, zostawić go z niemoralnymi wizjami i czekać na wykonanie planu. Nie możesz. Znowu. Znowu przez niego.
- Gdzie uciekasz? Nie wiesz, że idę zasadą - coś za coś?
- Przecież dostaniesz to swoje "coś", Bartman, nie przeginaj pały.
- Sam sobie nie muszę. Ty mi przegniesz.
Twoje myśli ponownie ubarwiają swoje istnienie o słowo "idiotka", skierowane oczywiście w twoim kierunku. Nie masz siły walczyć z jego naturą. Nie teraz, kiedy wiesz, że bez tego malutkiego aspektu nigdy się od niego nie uwolnisz. Dobrowolnie pozwalasz zaciągnąć się do toalety, powtarzając sobie, że to ostatni taki numer. Numer wychodzący z jego inicjatywy.
- Uruchom ustną maszynkę, a przyjdę i wyobracam was obie tak, że przez tydzień nie zapomnicie o egzystencji mięśni.
- Znowu szantaż?
- Nie, niespodzianka dla mnie.
Nic ci nie przeszkadza. Członek wegetujący w twojej jamie ustnej, słonawy smak, prężność i gorąc, kilka posuwistych ruchów, synteza twojego języka z jego napletkiem, odrobina białej mazi klejącej się do twoich zębów. Nie liczy się to, co jest dziś. Liczy się to, co będzie jutro.
~*~
pierwszy raz praktycznie nie ma żadnego seksu. cóż, w następnym to go chyba będzie aż w nadmiarze.jeszcze dwa i koniec, ja też się cieszę.
straciłam wenę na to opowiadanie i nie widzę sensu w ciągnięciu go na siłę.
pomału wychodzę na prostą z zaległościami.
pomału. :)
kilka dni i być albo nie być. cholera, boję się.
mam taką prośbę - dajcie znać, nie tylko na tym blogu, kto czyta, a kto nie, bo niepotrzebnie i wam zaśmiecam, i sama marnuję swój ostatnio bardzo cenny czas. (;